Wakacje z duchami

W Polsce, żeby było atrakcyjnie, nawet nie trzeba mieć potwora w wodzie. Wystarczy mieć pole. Najlepiej w Wylatowie pod Mogilnem.

Szkocja ma potwora w jeziorze Loch Ness. My mieliśmy jezioro wódki i wieloryba w Wiśle, ale te hity już się wyczerpały.Zostały nam jeszcze kręgi w zbożu i duchy w zamkach. Ale cóż to za atrakcje, skoro na świecie opatentowano już nabijanie duchów w butelkę.

 

Wiosną w Springfield w stanie Massachusetts objawił się duch w więzieniu. Na razie przestraszył jedynie historyka Jima Boone`a, który fotografował to opustoszałe, zabytkowe miejsce. Więzienie bowiem liczy już 120 lat i od dawna nikt w nim więziony nie jest. Poza duchem, oczywiście. Duch objawił się na zdjęciach Jima w postaci kota, kuli albo czegoś, co przypominało ludzką sylwetkę. Rzecz szybko stała się głośna – Jim został bohaterem stacji telewizyjnej CBS 3, a Springfield miało darmową reklamę. Wszyscy dowiedzieli się, że jest tu zrujnowane więzienie z zagadkową rotundą, w której wykonywano wyroki śmierci, a teraz snuje się duch i straszy.

 

Być może wkrótce ktoś go zabutelkuje i sprzeda za zaliczeniem pocztowym.
Specjalistą od nabijania duchów w butelkę jest John Deese z Florydy. Twierdzi, że ma pozawierane umowy z profesjonalnymi łowcami zjaw w całych Stanach Zjednoczonych. Łowcy działają w nawiedzonych domach i na cmentarzach, mogliby więc też wpaść do więzienia. Cykl butelkowania ducha wygląda tak: łowcy łowią, John Deese pakuje, dodaje certyfikat i ostrzeżenie: „Otwierasz na własne ryzyko”.
Cena butelki pełnej ducha nie jest wygórowana: 20 dolarów.
Wychodzi taniej niż osobiście jeździć po świecie w poszukiwaniu duchów i potworów.

 

Biała i czarna
W Polsce wakacje z duchami można sobie zafundować jadąc do jakiegoś uroczego pałacu albo sypiącego się zamku. Do wyboru: duch kasztelana Warszyckiego w zamkowych ruinach w Dankowie, zbłąkany rycerz w Drohiczynie, duch błazna ściętego w Bolkowie.

 

W Olsztynie koło Częstochowy w ruinach warowni można zobaczyć – a może bardziej usłyszeć – ducha Maćka. Duch brzęczy łańcuchami, szlocha, wyje, jak potępiony.

 

Cichy jest za to duszek Wandy – młodej szlachcianki, która wieki temu przepadła bez śladu w czasie uczty weselnej.
W Łańcucie poleca się zobaczyć Łańcuckiego Diabła – starostę Stanisława Stadnickiego z przełomu XVI i XVII wieku. Ten dawny awanturnik i warchoł teraz ponoć chętnie straszy. Bardziej powściągliwie zachowuje się łańcucka Błękitna Dama – zjawa księżnej marszałkowej, która ma w zwyczaju pokazywać się turystom w krynolinach i pudrowanej peruce.

 

Godna polecenia jest Biała Dama z Kórnika – zjawa Teofili z Działyńskich Szołdrskiej-Potulickiej. Ponoć schodzi nocą z portretu i podtrzymując dłońmi zwiewną białą szatę udaje się do parku, gdzie czeka na nią inny duch (ponoć męski, przyjeżdża na karym koniu). Wędrują razem parkowymi alejkami aż do rana. Znikają wraz z pianiem pierwszego kura.

 

Dużo bardziej samotna od Białej Damy z Kórnika jest Czarna Księżniczka z Ostroga. To duch wojewodziny Halszki, który tłucze się w baszcie zamku szamotulskiego. Legenda mówi, że Halszka była w baszcie więziona, i to aż 14 lat. Jej małżonek, wojewoda poznański Łukasz Górka – okropny zazdrośnik – nie chciał, by ktokolwiek widywał i podziwiał młodą żonę. Kazał przykryć jej twarz żelazną maską. W tej masce mogła podziemnym krużgankiem udawać się do kolegiaty, by składać modły i pokutować. Oczywiście dotąd słychać jej płacz i zawodzenie.

 

Chcecie jeszcze trochę duchów?
Proszę bardzo. W Dolinie Bystrzycy straszy duch kasztelanki Małgorzaty – ta nieszczęśliwa niewiasta została wydana za starego barona, nic dziwnego, że wolała być wdową. Chciała staruszka otruć, ale wpadła. Za karę została zamurowana żywcem. Teraz pojawia się nocami (muszą być to noce jasne). Krąży po murach zamku, ale jak się już nachodzi, to spada w przepaść.

 

W Nowym Sączu ponoć można spotkać zjawę Michała Sędziwoja. Urodzony w 1566 roku został księciem alchemików. Podobno dotąd widuje się go, jak spaceruje po mieście i rozrzuca złote monety. Nie wiadomo dlaczego nikomu jeszcze nie udało się ich podnieść. Ale miejscowi zapewniają, że kto przyjedzie do Nowego Sącza i zobaczy tego mistrza alchemii, będzie miał przez cały rok szczęście oraz pomyślność.

 

Z kolei do Wenecji koło Żnina powinni ściągnąć ci, którzy chcą poczuć grozę ruin XIV-wiecznego zamku kasztelana nakielskiego Mikołaja Nałęcza zwanego Krwawym Diabłem Weneckim. Wieść niesie, że onegdaj podczas hucznej uczty rozszlała się potworna burza i piorun uderzył w zamek. Nikt z biesiadników nie ostał się przy życiu. Zamek został zrujnowany, skarby zasypane. Dotąd z podzamkowych lochów słychać jęki, brzęk łańcuchów, zawodzenie. To Diabeł Wenecki daje znać, że czeka aż ktoś go wyciągnie spod ziemi. Oczywiście wraz ze skarbami.

 

Ale cyrk
W zasadzie każde miasto chce mieć ducha. Często celowo go wywołuje, żeby na przykład pokazywał się w oknie. Tak, jak w Bydgoszczy pokazuje się Pan Twardowski. Ale, powiedzmy sobie szczerze – jeden odpicowany duch, to już za mało. Aby zaistnieć na turystycznej mapie świata, trzeba innych jeszcze sensacji. Choć też najlepiej nie z tej ziemi.

 

Tak jak Nessi – potwór z Loch Ness. Niektórzy z rozczuleniem mówią, że Nessi jest bardziej sexy niż młody Sean Connery. Nie ma już chyba nic bardziej pożądanego i bardziej szkockiego niż Nessi. Dzięki temu mieszkańcy okolic jeziora Loch Ness świetnie sobie żyją z poszukiwaczy potwora. Aż trudno sobie wyobrazić, jak żyli wcześniej, gdy nikt nie słyszał o Nessi.

 

Jezioro jest co prawda długie i głębokie, ale też mętne, nie zachęca do kąpieli, ale świetnie może skrywać coś strasznego. To coś doczekało się już pomników, fanów i wielu naukowych oraz nienaukowych opracowań.

 

A wszystko zaczęło się w roku 1933 – wtedy niejaka Aldie Mackay zarządzająca pensjonatem Drumnadrochit dostrzegła w jeziorze „ciemny kształt przypominający wieloryba”. Rzecz trafiła do prasy, dalej to już potoczyło się gładko: ktoś potwierdził, że widział smoka, ktoś, że plezjozaura. W sumie szybko znalazło się pół tysiąca naocznych świadków. Dziennikarze natychmiast poszli tropem, odkryli na brzegu jeziora gigantyczne ślady. I to nic, że ktoś zrobił te ślady wypchaną nogą hipopotama.
Dwa lata temu szkocki paleontolog Neil Clark, po zakończeniu wnikliwych badań, ogłosił szokującą rzecz: w latach trzydziestych nad brzegiem jeziora stacjonowała trupa cyrkowa, więc w jeziorze ktoś zapewne zobaczył nie potwora, a cyrkowego słonia zazywającego kąpieli. Rzecz w tym, że doniesienia o potworze także cyrkowcom były na rękę – Bertram Mills, który przed wojną kierował londyńskim cyrkiem Olimpia, trafił na czołówki gazet oferując olbrzymią nagrodę dla tego, kto pochwyci i dostarczy mu monstrum z Loch Ness. Oferta była tak intrygująca, że przekroczyła granicę Szkocji.

 

Dotąd nikt potwora (słonia, smoka ani plezjozura) nie złapał, ale ilu go już widziało! Trzy lata temu przynajmniej cztery osoby. A rok temu latem poszczęściło się 55-letniemu Brytyjczykowi – przestraszony Gordon Holmes początkowo myślał, że to wielki. 15-metrowy „węgorz o żuchwie gada”. Ta emocjonująca informacja natychmiast trafiła do CNN i BCC.

 

Czy to dziwne, że inne kraje też by chciały mieć swoje Loch Ness?
Islandczycy już od dawna przekonują, że w ich jeziorze Lögurinn żyje siostra Nessi. Wierną kopię Nessi widziano też ponoć w jeziorze Freshwater na Dominikanie.

 

Krąg w krąg
W Polsce, żeby było atrakcyjnie, nawet nie trzeba mieć potwora w wodzie. Wystarczy mieć pole. Najlepiej w Wylatowie pod Mogilnem. Od lat w wakacje ściągają tu turyści i ufolodzy, których intrygują przybysze z obcych galaktyk. Bo to właśnie przybysze lądując w Wylatowie wygniatać mają dziwne znaki w zbożu. Ładnie to robią. Można się zachwycić. Zboże połamane w piktogramy do niczego się już nie nadaje, ale gospodarze mają i tak pociechę. Dobrze schodzą bilety wstępu na pole. Da się też jakoś wyżyć z pocztówek, kalendarzy, koszulek – wszystko oczywiście z wizerunkiem piktogramów.

 

Była koncepcja, żeby iść dalej, z rozmachem. Miało tu powstać największe na świecie centrum obserwacji UFO. Ktoś chciał namówić Stevena Spielberga, żeby nakręcił wysokonakładowy film o Wylatowie. Na premierę miał przybyć sam prezydent USA. A co? A dlaczego nie? Skoro w Wylatowie jest tak ciekawie. Wycieczki do Wylatowa są nawet wpisane w plany kolonii letnich na Kujawach i w Wielkopolsce. Każdy chce zobaczyć tajemnicze kręgi.

 

Choć trzeba uczciwie zaznaczyć, że takie kręgi, to nie nowość i żadna tam specjalność wylatowska. Ponoć widywano podobne już w X wieku naszej ery. Jednak wtedy uchodziły za ślady po nocnych tańcach boginek.
W ubiegłym wieku wysyp kręgów zbożowych, wręcz prawdziwą epidemię, miała Walia i południowa Anglia. W Polsce pierwsze regularne wgniecenia zanotowano na początku lat dziewięćdziesiątych, głównie na południu kraju. Ale od 2000 roku, to już się posypało: Szczecin, Szczecinek, Leszczyn, Strzyżewice, Opole, Lublin, Puławy, Stolno, Chełmża, Bydgoszcz, Inowrocław… Każdy chciał mieć zniszczone pole i dobrze rozwiniętą turystykę.

 

Nagie fakty i grubasy
Tylko ileż można zachwycać się pogniecionym zbożem? A zapotrzebowanie na zachwyt jest duże. Dziennikarze to czują. Stale chcą ludzi zadziwiać, dostarczać niesamowitych wieści. Choćby nie były prawdziwe.

 

W dostarczaniu wyspecjalizował się „Fakt”. To w tej gazecie dwa lata temu pojawił się 30-tonowy wieloryb zwany Lolkiem, który gładko wpłynął z Bałtyku do Wisły, mijał kolejno wieś Rybaki, Grudziądz, tamę we Włocławku, aż dotarł do stolicy i pozdrowił wszystkich „wielgachnym ogonem”.

 

Dzięki „Faktowi” mamy też regularne doniesienia o statkach UFO, które szczególnie często kursują nad mazowiecką wsią Zdany. Czy ktoś wcześniej miał pojęcie, co to za wieś? A teraz każdy wie, że ludzie tu przygotowani, zbrojni – czekają na ufoludki z siekierami. Ufoludek wygląda mniej więcej tak: duże oczy, szary lub zielony, niebezpieczny.

 

W „Fakcie” można też było zobaczyć, jak to jest mieć niezwykłą zdolność oglądania ubranych kobiet bez ubrania. Ponoć, żeby osiągnąć tak cudowny stan, wystarczy tylko porządnie stuknąć się w głowę.

 

Kto nie chce, może ewentualnie iść na plażę – będzie niemal to samo. Ale musi się wcześniej upewnić, czy go wpuszczą. „Fakt” kiedyś przestraszył Polaków informacją, że na plażę w Świnoujściu nie mogą wchodzić grubasy. Zakaz miało wprowadzić Stowarzyszenie Ochrony Czystości Plaż. Trochę trwało, zanim innym mediom udało się ustalić, że nie ma ani takiego zakazu ani takiego stowarzyszenia. Świnoujście miało wtedy swoje pięć minut, choć chyba jednak o taką reklamę się akurat nie prosiło.

 

Podobnie, jak wieś Bracholin w Wielkopolsce. Na całą Polskę rozeszło się, że tu w jeziorze zamiast wody mają wódę. Ponoć o mocy spirytusu. „Fakt” doniósł, że mieszkańcy schodzą się i czerpią z jeziora, ile wlezie. Było nawet zdjęcie miejscowych, którzy wybierają ognistą wiadrami, a w tym czasie kobiety modlą się pod krzyżem o opamiętanie synów i mężów.

 

Teraz stopy i co dalej?
Wakacje, to wymarzony sezon na szukanie sensacji za wszelką cenę. Dziennikarze z całego świata już rzucili się na informacje z Vancouver w Kanadzie – tam na okolicznych plażach ludzie znajdują stopy w sportowych butach. Cztery pierwsze wyrzuciły fale oceanu, piątą wyłowiono u ujścia rzeki Fraser.

 

Cztery są stopami prawymi, piąta jest stopą lewą. Tyle wiadomo.
Policja cedzi informacje, lokalny koroner ma urwanie głowy, bo telefony są z całego świata. Każdy chce wiedzieć więcej, a czy to stopy męskie, czy damskie, czy w bucie takim czy śmakim, i skąd się to w ogóle bierze? Czy może chodzi o porachunki mafijne? A może woda wyrzuca szczątki ofiar katastrofy lotniczej, może morskiej, może tsunami w Azji?

 

Tymczasem znaleziono już szóstą stopę. I o tej wiadomo najwięcej – ktoś dla podgrzania i tak gorącej atmosfery zapakował zwierzęce szczątki w skarpetkę, upchnął do sportowego buta, podrzucił na plaży.

 

Źródło: Gazeta Pomorska

Małgorzata Święchowicz
malgorzata.swiechowicz@pomorska.pl

Podziel się wiadomością: