Przedstawiamy artykuł Mariusza R. Fryckowskiego.
Wstęp
Po wcześniejszych konsultacjach z bardziej doświadczonymi ode mnie kolegami – pisarzami doszedłem do wniosku, że nadszedł już czas aby dokonać jakiegoś podsumowania, to chyba zupełnie naturalne po upływie ponad już dwudziestu lat. Formą otwartą pozostał sposób – wybrałem prawie natychmiast jedynie słuszną, a mianowicie musi powstać książka. Oczywiście niemożliwością jest aby jej treść okazała się trafioną w oczach wszystkich, zwłaszcza „polskiej braci ufologicznej”(kiedy piszę słowo „ufologiczny”, zawsze budzi to moją wesołość z prostego powodu…edytor tekstu, którym zwykłem posługiwać się na co dzień nie rozpoznaje tego słowa i automatyczne zmienia je na „urologiczny”. Wiem to dość radykalne stwierdzenie, jednak to już wyłącznie ułomność samego programu niż moja przekora). Jednak akurat nie na tej opinii tak do końca mi zależy, bardziej na próbie wspólnego (w miarę możliwości) bezstronnego przekazania mojego punktu widzenia na pewne zagadnienia, problemy, postawy i…prawo.
Jak się okazuje istotą sprawy wcale nie są obserwacje wszelkich niesamowitości w różnych ośrodkach, a o dziwo ludzie! Pośrednio właśnie o nich traktować będzie powstająca książka. W trakcie swoich przygotowań doszedłem do wniosku, że ogrom materiału być może przerasta mnie i moją wiedzę, koniecznością stało się konsultowanie pewnych zagadnień u źródeł oraz dokumentalistów, którzy z racji długoletniej pasji mają jedynie trafny pogląd na sprawy wobec których ustosunkować się mogę pozytywnie lub negatywnie, kierując się wyłącznie faktami. Z przerażeniem stwierdzam, że występuje swoista równowaga, którą od trzech lat nieliczni próbują zakłócić. Niestety robią to nieudolnie acz skutecznie wykorzystując w tym celu naiwne źródło przekazu w postaci nierzetelnych mediów. Oczywiście ktoś znający moją twórczość wie o tym, że od pewnego czasu zwalczam wszelkie objawy komercji w pasji, która ma bardzo wątpliwe podstawy. Wielką nieuczciwością są wszelkie próby zbijania jakiegoś kapitału, który ma na celu naśladownictwo zawodowych dziennikarzy, którzy w większości na to miano wcale nie zasługują. Jeszcze bardziej wszystko komplikuje się w momencie wszelakich prób „zarobkowowania” na naiwności w efekcie łatwowierności osób, którym pewne „prawdy” wyjątkowo odpowiadają, przyjmując je jako pewnik. To piekielnie niebezpieczne zwłaszcza wobec osób młodych, pozbawionych instynktu samozachowawczego, gdzie wiedza łatwa i przyjemna powoduje ich euforię. Niestety, nawet cień podejrzeń opartych o tzw. paranauki jest swoistym wypaczeniem w momencie kiedy tę wiedzę przyjmuje się w sposób całkowicie bezkrytyczny.
Być może dla wielu osób to tzw. „mowa – trawa”, jednak przy bliższym poznaniu problemu okazuje się, że moje obawy mają bardzo mocne podstawy.
W jednej z impresji filmowych ktoś porównał środowisko ufologiczne do wartkiej rzeki w której prócz szlamu znajdują się perełki. Perła – rzecz cenna, jednak według mnie większą wartość przedstawia ów „szlam” i właśnie o nim będzie mowa zarówno w książce jak i w tekście przedstawionym poniżej.
Zanim jednak zaproszę do lektury muszę wspomnieć o meritum, o miejscu, które jednocześnie bawiło mnie, zadziwiało, przerażało słowem budziło emocje – oj…łgam teraz…ciągle budzi emocje – o WYLATOWIE.
Wylatowo 2005
Biernie obserwowałem to miejsce od samego początku, śledziłem wszelkie notatki, spory, polemiki i ludzi, którzy jako pierwsi zasygnalizowali wpierw Polsce, a potem światu, że w Wylatowie dzieje się coś niespotykanego i wyjątkowego jednocześnie. Mój wrodzony umiarkowany sceptycyzm kazał mi bacznie przyglądać się nie tylko szczegółom ustalanym w procesie czegoś, co nazwać można badaniami, a poszczególnym osobom i procesom informowania o znaleziskach społeczeństwa. Moim pierwszym odruchem był prawie automatyczny opór wobec informacji, a właściwie dezinformacji o „faktach z Wylatowa”. Nie było absolutnie żadnych przesłanek, które potwierdzałyby to, że słynne wylatowskie piktogramy tworzy ktoś inny niż ludzie, a może nawet sami badacze! Każde kolejne działania pierwszej w tym miejscu grupy utwierdzały mnie w moich przekonaniach, iż mam rację.
Właściwie już w 1999 roku powinienem przerwać swoje zainteresowania tym miejscem, jednak każdy badacz ma (co tu ukrywać) jakąś intuicję, która i owszem zawodzi, ale nie w takich ewidentnych przypadkach! Postanowiłem mieć to miejsce na oku i stąd zapewne wzięła się moja dewiza powtarzana od lat: „jestem wszędzie i nigdzie” jednak to pierwsze stwierdzenie jest bardziej adekwatne zwłaszcza dla kogoś, kto sporo podróżuje i nie lubi rzucać się w oczy, właśnie w tym tkwi siła.
Jest 2005 rok. Jakoś nigdy nie byłem specjalnie przekonany o jakiejś większej wartości programów mówiących, relacjonujących prawdziwość zjawisk postrzeganych przez ludzi jako nadprzyrodzone. Według mnie to głupota i zabobon, a jednak program, który zwykle budził moją wesołość „NIE DO WIARY” tego wieczoru przykuł moją uwagę.
Ściślej przykuła ją osoba szefa Forum Nowej Cywilizacji (FNC). Pomijam to, że sama nazwa tego klubu budziła mieszane uczucia i to dość jednoznaczne skojarzenia ale osoba prelegenta była jakże odmienna od wszystkiego co słyszałem od czasów Lucjana Znicza. Pamiętam dobrze fragment wypowiedzi, który dotyczył szkodliwej działalności wojska w rejonie Wylatowa, brzmiał on: „za dużo sobie pozwalacie” – przypominam, powiedział to cywil! W pierwszej reakcji pomyślałem: „samobójca czy wariat? A może…?”. Właściwie wsiadłem do auta prawie automatycznie, wysyłając wcześniej emaila do organizatorów o treści: „przyjeżdżam”. Trzy godziny później tuż przed północą byłem na miejscu.
Był to krok brzemienny w skutkach ale całkowicie w dodatnim tego słowa znaczeniu. Serdeczność z jaką spotkałem się docierając na miejsce zadziwiła nawet mnie – człowieka, który z racji zajęć wykonywanych na co dzień przywykł do całkowicie innych zachowań w kontekście egzekwowania pewnych postaw i poszanowania dla ogółu przyjętych norm społecznych.
Piktogramy zbożowe nie były dla mnie nowością, widziałem je pod różnymi długościami geograficznymi i zawsze budziły mój podziw dla precyzji wykonania jak i wątpliwości co do ich autentyczności. Słowem nie dopatrywałem się w nich działania sił niezrozumiałych, a zwyczajnej mistyfikacji dokonywanych przez ludzi. Jednak po rozmowie z osobami, które w tamtym czasie były dla mnie wyłącznie statystyką doszedłem do wniosku, iż w Wylatowie i w innych miejscowościach położonych w pobliżu dzieje się coś więcej. Przełomowym wydarzeniem było znalezisko w Srzyżawie i zapewne właśnie ono wraz z tzw. Wielkim Piktogramem Wylatowskim (WPW) przekonało mnie o tym, że czas przyjrzeć się tym miejscom w sposób całkowicie odmienny i ściśle ukierunkowany, zwłaszcza że w sposób dwuznaczny istniały przesłanki o działaniu technologii, które są spotykane na co dzień, jednak nie w takiej skali. Kolejne informacje zacieśniały krąg podejrzeń wobec ewentualnych twórców słynnych wygniotów w zbożu, choć nie tylko. Owe „nie tylko” dotyczy innych znalezisk, ot choćby słynnych „odwiertów” w ziemi gdzie brakowało wyciągniętego z otworu urobku. Pamiętam pisałem w tej sprawie nawet do jednej z akademii z marnym skutkiem.
W sposób entuzjastyczny odnosiłem się i odnoszę do wszelkich sposobów monitorowania wybranych terenów, gdzie istnieje prawdopodobieństwo wykrycia sprawców „szkód” – piktogramów, zwłaszcza przy dużej pomocy właścicieli okolicznych pól. Nawet Oni stali się entuzjastami genezy nieziemskiego pochodzenia piktów zbożowych. Czy słusznie? O tym przekonać się miałem rok później.
Nie mogę tutaj nie wspomnieć o tym, że właśnie w Wylatowie poznałem osoby wyjątkowo zaangażowane w dzieło poznania faktów i zapewne właśnie „to” w większości nas połączyło. Jednak już wtedy uważałem, że upublicznianie pewnych faktów poprzez audycje RTV wprost z Wylatowa jest szkodliwe dla działań badaczy, entuzjastów i naukowców. Ktoś zapyta dlaczego, powód jest oczywisty i na dowód tego udostępnione zostały materiały ogólnie dostępne w portalu You TUBE. To musiało i budzi mieszane uczucia zwłaszcza wobec osób, które przenigdy nie powinny znaleźć się w tym miejscu. Śmiem stwierdzić, że ich obecność była wysoce szkodliwa i w większości służyła ich autopromocji niż wyjaśnieniu faktów. Jednak ten problem bardziej dotyczy wydarzeń z 2007 roku w którym autentycznie zaangażowanych badaczy zwyczajnie zabrakło. Doskonale to rozumiem, ponieważ sam ograniczyłem swoją obecność do wymaganego dla moich czynności minimum. Jednak to, co zaplanowałem zostało wykonane, jednak wobec takiego obrotu zdarzeń wyniki ustaleń zostawię wyłącznie dla osób, które tam powrócą z postanowieniem kontynuacji prac rozpoczętych w 2005 i 2006 roku.
Wyjątkowo ciekawym okazał się sezon 2006, gdzie do Wylatowa przyjechały osoby, które dokonały tak precyzyjnych badań, pomiarów, że moje podejrzenia co do twórców piktogramów zbożowych odeszły w cień. Mało tego, spodziewałem się że 2006 może przynieść coś namacalnego pomimo braku przedmiotu naszych działań. Kluczem, powodem, ogniskiem zapalnym stała się osoba Irka Krokowskiego i Jego przeuroczej rodziny, co opisałem w tekście pt. „Polskie ROSWELL”.
To co wydarzyło się pierwszej nocy poprzedzającej oficjalne otwarcie sezonu Wylatowo 2006 zaważyło na dalszym postępowaniu tamtego roku.
Niestety i wtedy dopadł nas pech w postaci samodzielnej ekipy filmowej, która dokumentowała dosłownie wszystko. Ich działania już na samym początku nie budziły specjalnego entuzjazmu, jednak uspakajałem kolegów mówiąc, że: ”dosłownie za tydzień nawet nie dostrzeżecie ich obecności”. Miałem jednak nadzieję, że praca młodych filmowców pomoże ukazać fakty – stało się niestety inaczej.
Sprawa mediów i ich szkodliwości działania powróciła z całą mocą w 2007 roku wypaczając chyba wszystko to, co zastałem dwa lata wcześniej. Nie jest ważnym kto do tego dopuścił ponieważ jestem przekonany o czystości intencji. Gdyby to trafiło na innych „badaczy” zapewne przyćmiłoby zdarzenia z Emilcina i Gdyni razem wzięte.
Niestety biegu historii zatrzymać się nie da i na zakończenie akcji wylatowskiej 2007 doczekaliśmy się prezentacji „produktu” młodych filmowców pt. Na niebie, na ziemi”. Zanim ów obraz pokazano na specjalnym pokazie w Wylatowie miałem nieprzyjemność obejrzenia tego filmu odrobinę wcześniej. Pod wpływem impulsu już wkrótce zamieściłem recenzję tego filmu, który uznałem za swoisty paszkwil z wykorzystaniem bogu ducha winnych pasjonatów. Wydarzeniu temu już wkrótce towarzyszył kolejny medialny cyrk.
Autor filmu, którego miałem okazję poznać osobiście i pomimo mojej nieufności polubiłem go, zachował się niezwykle odpowiedzialnie i podjął ryzyko pokazania tego filmu na specjalnym pokazie w Wylatowie chwilę po premierze we Wrocławiu. Niestety ów pokaz został w wyjątkowy sposób zakłócony przybyciem ekipy, która w ufologicznym światku od dłuższego czasu jest nieakceptowana z racji faktów dalekich od prawdy i rzetelności. Wątpliwy występ który w sposób bezceremonialny wdarł się w pokaz filmu stał się wyłącznie przyczynkiem już nie tylko utraty dobrego smaku ale wręcz dowodził głupoty „prelegentów”. „Na niebie, na ziemi” to film zły z punktu widzenia pasjonatów, świetny dla osób będących wyłącznie publicznością bez większych ambicji w dziele dociekań. Krytyczna recenzja, której jestem autorem nie potępia jednak wszystkiego w czambuł. Wiele ciepłych słów kieruję w stronę twórcy muzyki . Jednak jak wyszło… wszyscy mogą to zobaczyć http://film.onet.pl/zwiastuny/11112,2498394,274,filmy.html
Dodatkowym elementem jest niewątpliwe zmanipulowanie głównego bohatera z którego zrobiono wyłącznie kozła ofiarnego i złożono go w ofierze mediom. Ostrzegałem przed tym faktem już w chwili kiedy spieszyłem z pomocą jako pierwszy zagrożonej rodzinie Krokowskich. Skąd wynikało zagrożenie? Czego dotyczyło? Uważny czytelnik z pewnością to ustali w tekście „Polskie Roswell” – http://www.polityka.org.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=398&Itemid=38
Do rzeczy…
Od roku w moim archiwum znajduje się „srebrny dysk” z niezwykłą pracą zborową poświęconą w całości wylatowskiemu fenomenowi. Właśnie na tym nośniku znalazły się materiały filmowe, fotograficzne i tekstowe wielu ludzi, którzy poświęcili tak wiele czasu na udokumentowanie wszystkiego co miało miejsce w tej niezwykłej wsi. Całość zawdzięczamy uporowi konsekwencji kolegów z IRG – Toruń oraz imiennie wspaniałemu badaczowi i entuzjaście Leszkowi Ostoji – Owsianemu. To dowody, którym zaprzeczyć nie można podobnie jak materiałom zebranym bezpośrednio z miejsc powstania piktogramów i nie tylko. Byłoby niedorzecznością gdyby teraz cała ta praca została zaprzepaszczona. Cieszę się, że i ja miałem swój udział w tym przedsięwzięciu. Obecnie ów dysk ulega istotnym zmianom – zmienia się forma dokumentu oraz pojawia się oprawa dźwiękowa. Zapewnie już wkrótce z przyjemnością zaprezentuje (za zgodą autorów) fragmenty tej unikalnej w świecie formy dokumentu z pierwszej linii.
Wylatowo 2008
Oprawa medialna, która dotychczas towarzyszyła akcjom wylatowskim zapewne w tym roku nie będzie istniała – uważam to za słuszne. Bezpośrednia transmisja audycji do Internetu stanie się przeszłością. Prawdopodobnie ten fakt spowoduje, że do Wylatowa powrócą osoby, których praca w ubiegłym roku została przerwana. Myślę, że ewentualne rejestracje filmowe będą miały miejsce, jednak kierowane one będą wyłącznie do wąskiego grona. Oczywiście pewne sceny będą prezentowane na corocznej „gali ufologicznej” w postaci cyklicznej imprezy UFO-Forum we Wrocławiu.
Sporo osób jest przekonanych o tym, że przypadkowość osób podczas ubiegłorocznej akcji wylatowskiej (2007) spowodowała spore zakłócenia w procesach analiz przydatnych do ustaleń. Relacje w stylu „wyszedłem z ciała i stanąłem (ęłam) obok” spowodowało sporą wesołość w szeregach ufoentuzjastów lub jak mówią niektórzy, stało się to kompromitacją ufologów polskich. Jednak to oczywista bzdura bo w ubiegłym roku takowych tam nie było, a jeżeli nawet, to tylko jako turyści. Komu zależy aby zniszczyć dokonania tylu ludzi? My wiemy, jak również to, że wszelkie próby odciągnięcia polskich badaczy przez medialnych intruzów spełzną na niczym, a rzetelność zagości w Wylatowie tak, jak było to drzewiej, czego sobie i kolegom życzę.
Mariusz R. Fryckowski